Siedzimy w domu

Od tygodnia jest okropna pogoda. Przez dwa dni wiał Ksawery (kto nadaje te imiona??), a oprócz tego pada, pada, pada… Poza tym mały ma katar, więc jestem uziemiona z nim w domu.

Ostatnio podjęłam kolejną próbę uspołecznienia synka na tzw. zajęciach ogólnorozwojowych, ale znowu wyszło porażkowato. To on ma z nich korzystać przecież, a nie ja! A wyszło na to, że ja maszeruję, klaszczę i śpiewam, a mały patrzy na to wszystko z boku z niewyraźną miną. NIE O TO MI CHODZIŁO…

Gdyby ktoś obserwował małego na tych zajęciach, mógłby wysnuć wniosek, że to dziecko wycofane, nieśmiałe, unikające ruchu i w ogóle jakieś nie tego. A to nieprawda! W domu i na podwórku nieraz nie mogę potwora dogonić, ma sto pomysłów na minutę, skacze, wspina się, turla, zjeżdża, kręci się w kółko, podrzuca, macha kijkiem. Kolejny wniosek – nie umie się bawić z dziećmi. Znowu źle! Ze swoim kuzynostwem (i nie tylko) szaleje na całego, lata po schodach czerwony z ekscytacji (i z tego, że lata już druga godzinę), goni, ucieka, bawi się w chowanego i piszczy z uciechy.

Często o te dzieciaki pyta, zapamiętał imiona i kiedy gdzieś jedziemy autem, pyta po swojemu, czy spotka się z kuzynkami, nawet jeśli jedziemy tylko do sklepu. Ostatnio po wizycie koleżanki z półtoraroczną córeczką szukał jej rano w całym mieszkaniu. Wszystko jest więc w najlepszym porządku (tak sobie tłumaczę i się uspokajam), tylko po prostu małemu nie pasują narzucone zabawy przez panią. Albo jest jeszcze za mały, by zrozumieć ich sens, albo ma to w nosie. Oby mu przeszło przed pójściem do przedszkola… A pieniądze (30 zł za godzinę, zbrodnia w biały dzień) zamiast na zajęcia wydam np. na basen, tam się lepiej synek pobawi.

Słownictwo powolutku mu się poszerza, niekoniecznie jednak o jakież ważne słowa. To znaczy dla małego na pewno – nauczył się mówić „kółko”, bo po prostu koła różnego rodzaju go fascynują i bardzo przeżywa koła zębate czy młyńskie w bajce, ale też swoje kółka plastikowe do zabawy oraz te, które mu narysuję na kartce lub ułożę z klocków. Zauważa te koła w przeróżnych miejscach, ostatnio dostrzegł je nawet w jakimś wzorze na płocie, durna matka długo patrzyła, zanim zobaczyła…

Mały uwielbia też wołać „a kuku!”, nauczył się to ładnie wymawiać, bo lubi się tak bawić. Ostatnio czaiłam się na palcach po ciemku do sypialni po piżamę (mały powinien był już dawno spać), aż tu nagle jak mnie wystraszył! Bo wyskoczył spod kołderki z głośnym A kuku! i zaśmiewał się z super kawału zrobionego matce, bliskiej zawału.

Z ważnych słów dla mnie mówi „kuje” zamiast dziękuję, przydało się w Mikołajki. Przyjechali dziadki z prezentami i po długich namowach mały w końcu wydukał kuje, po czym rzucił się oczywiście na słodycze. Po dwóch biszkoptach, pierniczkach i kilku cukierkach musiałam stopować babcię, bardzo zadowoloną rzecz jasna, że wnusio tak wsuwa wszystko, co przyniosła.

Przeczytałam książkę z opowiadaniami Alice Munro „Przyjaciółka z młodości”. Nie przepadam za opowiadaniami, bo dla mnie są po prostu za krótkie, akcja się pięknie rozwija i nagle koniec, następne kartki już dotyczą innych bohaterów w innym miejscu i czasie. No, ale myślę sobie, noblistka, to przeczytam. No i zdania o opowiadaniach nie zmieniłam, tym boleśniej było je czytać, że autorka ma naprawdę talent do wymyślania historii i nietuzinkowych bohaterów, człowiek się wciąga, przejmuje, aż tu nagle hop, urwana akcja, koniec.

Opis jednej z bohaterek dał mi trochę do myślenia: „… gdy ludzie dowiadują się, ile rzeczy przeczytała (…) czasami sugerują, że powinna pójść na studia i zrobić dyplom. Po co?, pyta wtedy Barbara. Okazuje się, że wcale nie pragnie być nauczycielką, naukowcem, bibliotekarką albo redaktorką. (…) Lista rzeczy, których Barbara nie chce robić, jest bardzo długa. Najwidoczniej w zupełności wystarcza jej to, czym się zajmuje teraz – czyta, chodzi na spacery, je i pije to, na co ma ochotę, do pewnego stopnia toleruje też towarzystwo”.

Dało mi to do myślenia, bo zazwyczaj ludzie mają długą listę rzeczy, które chcą i planują zrobić. Tak wypada. To nadaje sens życiu. Ja takiej listy nie mam i czuję się przez to źle, bo na każdym kroku sugeruje się mi, że powinnam planować, coś robić, dalej, więcej, bardziej. W końcu dochodzi do tego, że sama się zadręczam – muszę coś robić, coś osiągnąć, czymś się wyróżnić, nie mogę tak po prostu sobie mieszkać w swoim mieszkaniu i dbać o nie, wychowywać dziecko, gdzieś tam podjąć pracę w jakimś nijakim miejscu i już. Zazdroszczę bohaterce spokoju ducha, braku poczucia gonienia za czymś nieokreślonym.

Nienawidzę pytania Co byś chciała w życiu robić?, bo ja nie wiem i chyba się to nie zmieni, bo trochę już przeżyłam i jak dotąd nic mnie nie zafascynowało na tyle, by stać się moja pasją i najlepiej pracą. To męczące, tak się snuć przez życie, ale może przestanie takie być, gdy się pogodzę z tym, że nie potrzebuję rewolucji? Marzyłam kiedyś o jeździe konnej, ale po iluś razach mnie to znudziło. Cieszyłam się na kurs tańca, a potem już tylko czekałam, kiedy się skończy. Gotuję, ale zupełnie nie umiem wkładać w te moje potrawy serca, nie pasjonuje mnie odmierzanie składników, wrzucam na oko, byle by coś wyszło. Marzyłam o prawie jazdy, myślałam sobie – będę świetnym kierowcą i prowadzenie auta da mi radość – teraz jeżdżę tylko, kiedy muszę, bo paraliżuje mnie strach przed wypadkiem. Pływam przeciętnie, tak aby się nie utopić, po górach mogę pochodzić, ale nie za długo i nie za wysoko. Zostałam mamą, ale znowu nie czuję, że to moje życiowe powołanie i bronię się przed kolejnymi dziećmi. Pracowałam w kilku miejscach, sumiennie i dokładnie, ale zawsze zerkałam na zegarek, kiedy koniec mojej zmiany. I tak dalej, i tak dalej. Beznadziejny ze mnie przypadek nijakowatości. Noblistką nie zostanę…